wtorek, 16 kwietnia 2013

Andrzej, powiedz mi jak mam żyć, czyli osiem złotych rad od amerykańskiego przedsiębiorcy

Andrew Keen wygląda tak, a dokładniej - tak. Mieszka gdzieś w skromnym domku na przedmieściach (na pewno nie w Dolinie Krzemowej) i tam słucha Beethovena i zaczytuje się w Państwie Platona. Keen podłożył podwaliny pod tzw. Web 2.0. a teraz jest jej zagorzałym przeciwnikiem. Uważa, że nowa era sieci to era amatorów, głąbów i (jak sam się wyraża) małp. Uważa, że internet niszczy kulturę, niszczy sztukę i kontakty interpersonalne. Zmniejsza jakikolwiek popyt na wiedzę oraz pozbawia twórców wynagrodzenia za ich twórczość. Ogólnie rzecz biorąc – jest chujowo. Dla nas, dla twórców, polityków, dziennikarzy i autorytetów. Swoje tezy zawarł w książce Kult amatora. Jak internet zabija kulturę. Ale… czy Keen ma w ogóle racje?
Po części tak, szczególnie w drugiej połowie książki, gdy autor porzuca swoje teorie na temat tego, że internet to jeden wielki chaos, nie ma w nim miejsca na żadną dobrą sztukę a jedynie na śmieci przystosowane do użytkowników internetu. Gdy przestaje się ośmieszać swoją nieudolnością posługiwania się technologią, którą sam opracował, Keen zwraca uwagę na negatywne cechy internetu. Nie od dziś wiadomo, że jedna plotka obecna w sieci może zniszczyć czyjeś życie - bo to co znajdzie się kiedyś w niej, nigdy nie znika. Autor podaje także przykłady uzależnienia od internetu oraz to, że Web 2.0. pozbawia ludzi pracy, gdyż ich praca jest niepotrzebna bo wiele rzeczy wykonują aktualnie komputery. Raz za razem podaje historie ludzi, którym sieć zniszczyła życie.
Problem jest jednak taki, że książka straszliwie się zestarzała. Problemy, które Keen opisał w swojej książce już praktycznie nie istnieją! Autor ma problem z tym, że internautów nie dotyczą żadne ograniczenia prawne, a studenci z uporem kopiują różne teksty i podpisują się pod nimi. Dzisiaj taka praktyka jest piętnowana i programy pozwalają sprawdzać, czy dane prace zostały przepisane z internetu (swoją drogą, brawa dla prestiżowych uczelni w USA, gdzie prawie 70% studentów przyznało się do kopiowania materiałów z sieci). Tak samo każdy odpowiada przed sądem za zniesławienie lub za wykorzystanie materiałów, do których nie ma się praw. Keen chciałby wprowadzić portale, które oferowałyby za abonament programy, które obecne są teraz w telewizji, a jak wiemy – takie platformy już istnieją.
Ale przez większość teorii zawartych w książce, pana Keena trudno polubić. W trakcie lektury nieraz wybuchałem śmiechem, gdy czytałem niektóre głupoty, które Keen przelał ze swojej konserwatywnej głowy na papier. Podejmijmy więc polemikę z amerykańskim uczonym.
  1. Na wstępie już Andrew Keen porównuje nas (odbiorców i twórców treści w internecie) do małp. Dokładniej posługuje się teorią Huxleya – „Jeśli nieskończonej liczbie małp damy nieskończoną liczbę maszyn do pisania, gdzieś jakieś małpy stworzą arcydzieło”. Chodzi mniej więcej o to, że wszyscy użytkownicy internetu nie mają jakiegokolwiek potencjału do stworzenia czegokolwiek dobrego – to jest zarezerwowane tylko dla osób, które siedzą sobie w fotelu przy kominku i pykają fajkę oraz zastanawiają się nad sensem życia.
    Do tego Keen jakoś nie wpadł na to, że ludzie przecież kiedyś byli małpami – dzięki technologii zaczęliśmy się rozwijać i tworzyć arcydzieła. Podobnie jest z internetem – nowa technologia, która (jeśli ją opanujemy) pozwoli na jeszcze większy rozwój.
  2. Blogi – według Keena to największa plaga internetów! Ich liczba i obrzydliwie niski poziom szerzą błędne przekonania o świecie, polityce i sztuce. Środowisko blogerów to zbiorowisko małp, które są zachwycone zjawiskiem autopublikacji.  „Zamiast tworzyć arcydzieła, miliony żywiołowych małp (...) tworzą nieskończony cyfrowy poziom miernoty. Dzisiejsze małpy aktywne w czasach kultu amatora mogą wykorzystywać połączone w sieć komputery, by publikować wszystko – począwszy od głupiego politycznego komentarza, przez nienadające się do oglądania domowe filmy wideo, żenująco amatorską muzykę, a skończywszy na wierszach, recenzjach, esejach i powieściach, których nie da się czytać.”- pisze Keen.[1]
    Jest tu pewien kłopot – ja sam jestem blogerem i wcale nie uważam, że jest mniej wartościowy od profesjonalnych stron lub magazynów. Wręcz przeciwnie! Internet jest wylęgarnią świetnej muzyki oraz amatorskich filmów. Często jest tak, ponieważ twórcy nie mogą sobie pozwolić na wydawanie swoich dzieł w normalnej dystrybucji. Internet daje im szanse dotarcia do odbiorców. Dla Keena jednak wszystko co nie jest dystrybuowane przez tradycyjne media jest na obrzydliwie niskim poziomie. 
  3. Kolejny zarzut Keena to praktyka niektórych portali polegająca na wyświetlaniu na głównej stronie (lub na szczycie listy) najpopularniejszych wśród czytelników informacji. Autora to denerwuje ponieważ uważa, że na stronie głównej powinny pojawiać się najważniejsze (według niego!) informacje. Oczywiście inaczej pan Keen nie znalazłby interesujących wiadomości ponieważ nie potrafi posługiwać się jedną z ważniejszych opcji na takich portalach, czyli wyszukiwarki.
  4. „Każdy darmowy plik muzyczny lub wideo to jedna niesprzedana płyta CD lub DVD, mniejsze tantiemy dla artysty”[2] – bujda na resorach. Piractwo nie zmniejsza w żadnym stopniu wyników sprzedaży a czasem jest wręcz przeciwnie. I zauważyły to już wytwórnie, które nieraz streamują albumy nawet pare dni przed premierą lub udostępniają część (lub nawet całość) w internecie. Jeśli chodzi o filmy i seriale… No cóż, odsyłam do wypowiedzi dyrektora programowego HBO dotyczącej piracenia serialu Game of Thrones.
  5. „Surfowanie w blogsferze lub przesłuchiwanie miliona zespołów na MySpace, przeglądanie dziesiątków milionów filmów na YouTube, by znaleźć jeden lub dwa blogi, piosenki lub filmy, które są rzeczywiście czegoś warte, tak naprawdę nie jest możliwe jeśli mamy własne życie. (…) Początkujące witryny (…) tworzą inteligentne programy, które teoretycznie są w stanie powiedzieć nam, jaka muzyka lub jakie filmy będę nam się podobały. Ale sztuczna inteligencja to marny substytut dobrego gustu.”[3]
    Uwaga! Właśnie Andrew Keen staje się znawcą w kwestii dobrego gustu, bo wiadomo, dobry gust to coś obiektywnego a jego ucieleśnieniem jest amerykański przedsiębiorca. Autor próbuje pozbawić nas poszukiwania i odkrywania tego co nas może zainteresować, bo od tego mamy przecież magazyny, do których od trzydziestu lat piszą te same osoby i polecają „co trzeba zobaczyć”. 
  6. „Czy naprawdę musimy czytać zawstydzające efekty pracy setek tysięcy samozwańczych powieściopisarzy, historyków i biografów?”[4] – pyta Keen. A ja się pytam – Dlaczego nie? Jeśli komuś nie pasuje, to przecież jest czerwony przycisk z krzyżykiem w prawym górnym rogu.
  7. Dla Keena cyfryzacja książek to złączenie wszystkich treści w jeden bełkot, który będzie się mieszać, łączyć i dzielić. Powstanie przez to chaos i degrengolada.
    Tyle, że cyfryzacja jest potrzebna! Po pierwsze dlatego, by ocalić książki, magazyny, manifesty lub inne pisma historyczne, które mogą nie przetrwać próby czasu. Po drugie, ponieważ potrzebny jest jeszcze większy dostęp do bogactwa naszej cywilizacji. Zdarza się, że potrzebujemy książki, które nigdy nie ukazała się w Polsce a i za granicą jest białym krukiem. Takie książki powinny znaleźć się w internecie, by były dostępne (nawet za niewielką opłatą) dla innych. Nie mówiąc już o tym, że wg autora, przez cyfryzacje taki Dostojewski nie dostanie pieniążków za swoje dzieło. Abstrahując już od tych problemów, dzisiejszy rynek wygląda tak, że kto ma kupić i tak kupi a cyfryzacja pozwoli dotrzeć do większej rzeszy odbiorców! To ogromna zaleta internetu.
  8. Jeśli chcesz nacechować negatywnie jedną z postaci opisanych w książce koniecznie napisz o bezczeszczeniu świąt bożego narodzenia oraz o słuchaniu przeciętnej rockowej muzyki (bo jak wiadomo, tylko Beethoven jest uduchowiony).
    Tak, Keen posługuje się w swoich opowiadaniach zdolnościami literackimi podobnymi do Camilli Lackberg albo Suzanne Collins, czyli dość marnymi. Każdy bohater czerpiący korzyści (lub nie) z Web 2.0. to albo marny amator, albo hazardzista albo lewicujący polityk. Tylko tacy ludzie są zwolennikami nowej formy internetu.
Jesteśmy małpami. Tworzymy marne treści i pozbawiamy pracy wielu ekspertów oraz fachowców w swojej dziedzinie. Jesteśmy pijakami i hazardzistami. Wkrótce staniemy się gwałcicielami lub będziemy strzelać do siebie w szkołach i kinach. Tak przynajmniej wróży Andrew Keen. Jeśli czytacie tego bloga to jesteście tacy, jak opisał autor. Witamy w świecie Web 2.0. – świecie, gdzie każdy jest debilem.


[1] Keen Andrew, Kult amatora. Jak internet zabija kulturę, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa, 2007, s.26
[2] Tamże, s.46
[3] Tamże, s.48
[4] Tamże, s.69

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

UWAGA SPOJLER, czyli zbiorowa (albo i nie) inteligencja w praktyce.

Co to jest spojlowanie? Kiedy Jędrzej Skrzypczyk przez całą drogę w 194 (kierunek Krowodrza Górka) opowiada o tym, kto i jak zginie w Grze o Tron. I jak już napisała Karolina (tutaj sobie poczytajcie), jest to naprawdę denerwujące.
Ale co kiedy są to programy telewizyjne? I robimy to wspólnie z grupą zapaleńców równych sobie?

Przykład Robinsonów jest nam już doskonale znany – ludzie spiknęli się na forum i przewidywali jaki będzie koniec programu. Wyszukiwali jak najwięcej danych, które świadczyłyby o długości pobytu danej osobie na wyspie, po czym wymieniali się nimi. Piękne prawda? Wszystko oczywiście z żądzy wiedzy i tej obrzydliwej ludzkiej ciekawości.

No to może dzisiaj anegdotka jak to ja, całkiem niedawno temu, też chciałam się pobawić w przewidywanie finalistek pewnego programu, co prawda w pojedynkę, bo metody forumowiczów są raczej żałosne (pewnie dlatego, że mają średnio 12 lat i różowe kucyki), ale równie owocnie co w grupie.

Tak, zdarza mi się obejrzeć Top Model. Nie miejsce, nie czas, żebym tutaj Wam opowiadała dlaczego, no po prostu takie mam guilty pleasure, lubię sobie pooglądać jak te chude szkapki się tam przewracają i wyrywają sobie włosy, żeby tylko przejść dalej.
Podczas drugiej edycji postanowiłam, że spróbuje swoich sił jako Spojler-Woman i zaczęłam wyszukiwać informacji, któż to mógł dostać się do ścisłego finału (trójka dziewczyn). Co prawda uczestniczek w finale było 13, więc szanse na odgadnięcie były dość spore, jednak sama przyjemność przegrzebywania Internetu była niewiarygodna. Zatem mam dla Was coś luźnego, gdybyście chcieli oderwać się od ambitnych zajęć i pobawić się w

SPOJLOWANIE POLSKICH PROGRAMÓW

 4 ZŁOTE RADY EWELINY WILLMANN:

1) FACEBOOK. Mimo, że uczestniczki programu podpisują kontrakt z TVN-em i teoretycznie mają milczeć jak grób w czasie trwania programu (jak wiadomo nagrywanie ma miejsce kilka dobrych miesięcy przed emisją), to jak to u kobiet bywa, nie byłyby sobą jakby chociaż maleńkiej foteczki z programu nie wrzuciły. Tak można było mniej więcej zorientować się, która kiedy odpadnie, zwłaszcza, gdy pod zdjęciami widniały komentarze w stylu „Jesteś jeszcze w domu modelek?”, na co uczestniczka odpisała „Nie mogę Ci zdradzić, słodka tajemnica”, a dzień później wrzuciła zdjęcie z rodzinnego, domowego obiadku. Czyli wyleciała. Punkt dla mnie.

2) PUDELKI, PLOTKI, KOTKI, POMPONIKI I INNE TAKIE. Portale plotkarskie – nikt nie czyta, ale jak się przy znajomych pochwalisz, że Chris Brown już nie bije Rihanny, to nagle wszyscy wiedzą. Właśnie tam również znajdowałam złoża informacji po których można było wywnioskować kto odpadnie, albo wręcz przeciwnie, kto ma chody u jurorów i celebrytów. Wiadomo w każdym programie niektórzy są faworyzowani.

3) OBSERWACJA – tutaj ważne jest obserwowanie tego co się dzieje w programie. Kiedy pokazywane są początkowe castingi, wiadomo, że jeżeli robią materiał o jakieś dziewczynie (najczęściej mówiący o tym, że zdechł jej pies i cierpi, albo miała wycinane migdałki i to zmieniło jej osobowość), to ta przejdzie dalej. Dodatkowo w odcinkach castingowych i półfinałowych w czołówce można dostrzec twarze dziewczyn z finałowej 13. Jakby tego mało to w każdym odcinku jest reklama agencji modelek, z którymi program trzyma sztamę i podczas tej reklamy również widzimy finalistki.

4) PRODUCENCI TO FAJTŁAPY – w Polsce produkcja takich programów kuleje, tak jak i same programy. Nie dziwota, więc, że tak naprawdę po jednym odcinku już wiadomo kto ma szanse na ścisły finał. Musi być jedna ładna, która ma szansę wygrać, ale przede wszystkim jedna sierotka, której wszyscy współczują, na przykład taka: 




Jak widać to biedaczysko nic sobą nie prezentuje, miało kosę z jurorami po każdym odcinku, kilka razy groziło jej wypadnięcie z programu. Jednak po każdej emisji, na FB powstawały fanpage z jej genialnymi tekstami (np. ‘chciałabym cofnąć czas i wziąć tą książkę’ – 34 996 fanów) i filmy na YT, więc producenci wiedzieli, że nawet gdyby wyglądała na zdjęciach jak koń i chodziła tak samo po wybiegu – należy ją zostawić. Była w ścisłym finale – choć tam już odniosła sromotną porażkę z jakąś inną śliczną buzią. Producenci jednak nie potrafią się za bardzo bawić z widzami i rzucać wskazówki (tak jak miało to miejsce w Robinsonach), bo w Polsce spojlowanie jest rzadką praktyką.

Z takimi informacjami możecie spokojnie ruszać w świat programów telewizyjnych, żeby zespojlować wszystko co możliwe. Osobiście już mniej więcej wiem, kto w trzeciej edycji Top Model ma największe szansę na wygranie. Zobaczymy czy moje badania zakończą się powodzeniem.


PS. Wracając do bulwersującego tematu producentów filmowych z poprzednich zajęć, pamiętacie wywód na temat tego, że Studio Rysunkowe w Bielsku-Białej ściga biednego nastolatka za publikowanie w Internecie odcinków Koziołka Matołka? Samo studio powiedziało tylko tyle.





PS 2. Pewnie dlatego nie zarejestrowano w prokuraturze sprawy, bo Koziołka Matołka zrobiło Studio Miniatur Filmowych w Warszawie.




Buziaczki!